MINARI, LEE ISAAC CHUNG
Niedosyt lub brak. To czuję po obejrzeniu filmu Minari w reżyserii Lee Isaac Chung. Owszem
jest ładny, spokojny, wywołuje uśmiech, a historia jest spójna, ale czegoś mi
tam zabrakło…
Minari to aromatyczna roślina, używana w kuchni koreańskiej,
którą łatwo się ukorzenia i uprawia.
Minari przywozi ze sobą babcia Soonja, kiedy przylatuje do córki do Stanów, by
pomóc w opiece nad wnukami. Jacob i Monica pracują bowiem codziennie przy
rozdzielaniu pisklaków na te rodzaju męskiego i żeńskiego i nie mogą zostawiać
w domu samych Anne i chorego na serce Davida. Sytuacji nie ułatwia fakt, że dom
jest wątłym budynkiem, osadzonym na kółkach pośrodku łąki, a okolicę nawiedzają
tornada… . Jacob wybrał takie miejsce dla rodziny specjalnie po to, by zrealizować
marzenie o założeniu farmy i utrzymywaniu się z uprawy koreańskich roślin, a tym
samym porzuceniu na zawsze sortowania drobiu. Być może nie byłby to zły pomysł
gdyby nie fakt, że w pewnym momencie marzenie stawia na pierwszym miejscu.
Oliwy do ognia w i tak już napiętych stosunkach w rodzinie, dodaje przyjazd
nietuzinkowej babci, która jak nikt inny nawiązuje świetny kontakt z
najmłodszym domownikiem.
Film naprawdę przyjemnie się ogląda, on sobie po prostu swobodnie
płynie, a my oglądamy go bez nagłych wzruszeń, popatrując na ładne zdjęcia i
przyglądając się bez większego zdenerwowania poczynaniom bohaterów. Urzeka nas
bez wątpienia mały chłopiec i niesforna babcia. Irytuje nieco ojciec. W
intersujący sposób pokazane zostaje zapuszczanie korzeni w nowym miejscu i w
nowej kulturze: coś trzeba przyjąć, coś zostawić swojego, musi nastąpić wymieszanie.
I to właściwie tyle i tylko tyle. Może w tej prostocie tkwi właśnie piękno tego
filmu i jego geniusz ( o czym może świadczyć szereg nagród i nominacji jakie
otrzymał), dla mnie jednak… czegoś tu zabrakło… .
Komentarze